czwartek, 31 lipca 2014

Five.

- Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że się spóźnię! – pisnęłam, zbierając jak najszybciej książki potrzebne na dzisiejszy dzień do torby i wybiegłam z pokoju, kierując się do budynku obok na pierwszą lekcję, do której zostały mi dokładnie dwie i pół minuty. Nienawidziłam spóźnień, szczególnie pierwszego dnia!

Praktycznie to był drugi, ale poprzedniego dnia mnie nie było, więc to był mój pierwszy.

Przemierzałam całe podwórko sprintem i gdy tylko miałam wpaść do szkoły, wpadłam na jakąś dziewczynę i jej „ przyjaciółki „ przy okazji wylewając na nią moją kawę, którą dostałam od Avy, prosto na jej wydekoltowaną bluzkę. Otępiała odsunęła się ode mnie, dotykając po swojej mokrej bluzce. Była ona niską czarnowłosą typową suką, o nieskazitelnej cerze i figurze modelki. Mogłam się założyć, że jej iQ jest niższe, od tego, które ma w sobie pies lub świnka morska.

- Patrz jak łazisz, idiotko! – krzyknęła piskliwie, co bardziej mnie rozbawiło, niż zmartwiło. Na moją twarz mimowolnie wkradł się lekki uśmiech, ale szybko zdołałam go ukryć, nim go zauważyła.
- Sory, śpieszę się na zajęcia – powiedziałam zwyczajnym, obojętnym tonem.
- Gówno mnie to obchodzi, uwaliłaś mnie kawą, zdziro! – spojrzała na mnie z błyskawicami w oczach. A mnie podskoczyło ciśnienie.
- Tylko nie zdzira, okay? – warknęłam, chcąc przejść przez nie, ale jej ręka na moim ramieniu mnie powstrzymała. Przypatrywała mi się jakąś minutę, dopóki na jej porcelanową twarz wkradł się złowieszczy uśmiech.
- To ty… Lily Anderson, laska z Los Angeles… to tobą jara się cała uczelnia – odparła.
- Nie powiedziałabym – prychnęłam, strzepując jej rękę z swojego ciała.
- To o Tobie ciągle gadają, a nie o mnie – syknęła, diametralnie zmieniając humor, jaki miała chwilę temu.
- Mówi się trudno – wzruszyłam ramionami, ponownie chcąc je wyminąć, ale i tym razem mi się nie udało. – Czego chcesz?
- Czego? Abyś już nigdy nie wpadała mi w drogę Anderson, bo to może się źle dla Ciebie skończyć – odparła jadowicie.
- Skończyłaś? – spytałam ją, zaciskając swoje dłonie w pięści. W jednej chwili poczułam, jak robię się… głodna.
- Cholera, co Ci jest z oczami dziewczyno? – zapytała mnie, odsuwając się na jakieś dobre dwa metry ode mnie. Odwróciłam się do nich plecami i odetchnęłam kilka razy, by opanować w sobie wewnętrznego wampira.
- Nie Twój interes – charknęłam, idąc do budynku. Tym razem mi nie przeszkodziły i pozwoliły odejść.

***
Jakimś cudem zdążyłam na lekcję, ale na niej byłam ciągle rozkojarzona. Mało brakowało, aby odkryły, kim naprawdę jestem, bo nie wierzyłam w to, że nie wiedzą o istnieniu wampirów  w tym mieście. Sądząc po nich, szczególnie po tej czarnulce niezbyt mnie polubiły i mogły donieść na mnie do odpowiednich ludzi.

Godziny leciały bardzo szybko i po skończonych zajęciach, szybko pokierowałam się do akademiku. Przy wyjściu ponownie wpadłam na kogoś, na szczęście nie na te dziewczyny z samego rana, uderzając go mocno z barku. Tym razem był to chłopak… niczego sobie. Był z dwie głowy ode mnie wyższy, lekko umięśniony, lecz jego twarz miała wciąż dziecinne rysy, co dodatkowo podkreślały burza brązowych loków, jakie miał Harry. Ubrany był w spodnie khaki, czarny T-Shirt, białą kurtkę i trampki. Tak, wyglądał dziecinnie i lansersko, ale do tego można było przywyknąć, jeśli mieszkało się w LA i takich spotykałam tam kilkadziesiąt razy dziennie.

- Przepraszam, nie zauważyłam Cię – odparłam cicho, uśmiechając się delikatnie i przepraszająco.
- Nic się nie stało, to ja wpadłem na taką dziewczynę. To nie wybaczalne – zaśmiał się cicho i również się uśmiechnął, wyciągając rękę w moją stronę. – Mike Stewart.
- Lily Anderson – uścisnęłam jego dłoń i po chwili puściłam.
- Pierwszy dzień? – pokiwałam głową. – Wczoraj Cię nie widziałem.
- Problemy zdrowotne, nic poważnego – rzuciłam nijako.
- Może… pomóc Ci w czymś? W oprowadzeniu po mieście lub…
- Pójdziemy na kawę?
- Właśnie miałem o to zapytać – odparł wesoło. – Więc, może Lily Anderson, wybrałabyś się ze mną na kawę? Odmowy nie przyjmuję.
- Ależ z wielką chęcią, Mike’u Stewarcie. Jak mogłabym Ci odmówić? – powiedziałam, chichocząc jak idiotka.
- Dobra, skończmy to, bo nienawidzę uprzejmości.
- Ja też.

***
- Jaki kierunki sobie wybrałaś? Choć i tak tu wielkiego wyboru to nie ma – odparł, pijąc swoją kawę, którą zamówił w DeathGroov. Ja nie miałam na nią ochoty, co równało by się ze stanięciem z Louisem twarzą w twarz.
- Chemię, technikę i matmę z fizyką – powiedziałam, a na jego twarzy zauważyłam szok.
- Cholera dziewczyno! Ty jakimś robotem jesteś, czy co? Same ścisłe przedmioty? Oszalałaś?
- Część humanistyczna to dno, nie podpadła mi do gustu.
- Serio? Nie lubisz filologii angielskiej?
- Nie znoszę – udałam, że się wzdrygam i od niechęci spojrzałam w stronę lady, za którą stał Louis. Wiedziałam, że mnie obserwuje i moje przekonania o tym się potwierdziły. Przyglądał mi się kątem oka nawet wtedy, gdy przyjmował zamówienia. Gdy zauważył, że się mu przypatruje, puścił mi oczko i szelmowski uśmiech. Zachowywał się tak, jakby wczorajszej kłótni między nami nie było.

A ja jak idiotka musiałam się zarumienić.

- Aż tak bardzo pociąga Cię Einstein i te sprawy? – usłyszałam pytanie Mike’a, który wciąż drążył temat moich zainteresowań.
- Einstein nie był takim świrem, za jakiego go uważano – stwierdziłam, ponownie przenosząc wzrok na mojego towarzysza. – To miasto jest bardziej pokręcone od niego.
- Co nie? Miasto Śmierci… kto wymyślił mu taką nazwę? I ten dopisek, że już nigdy z niego nie wyjedziesz.
- Upiorne – przyznałam bez ogródek.
- Co Cię skłoniło do przyjazdu tu? – zapytał.
- Studia. Nauka. Sama nuda – odparłam, choć wszystko co mi się tu wydarzyło, nie było nudą.
- Potwierdzam. Więc, żeby uratować od totalnego spalenia mózgu przez krwiożerczą naukę, musisz iść ze mną do klubu w ten weekend.
- Skąd pomysł, że się zgodzę? Może po tym tygodniu spali mi się mózg, jak to ująłeś, więc co z tym zrobisz? – zapytałam, przygryzając dolną wargę.
- Będę ratował Cię swoją obecnością na zajęciach. Nie pozwolę, aby ta nauka pochłonęła Cię jak Doktor Who.
- Na zajęciach?
- Też jestem na ścisłych, Einstein. Tylko nie na chemii.
- I to mnie nazywasz robotem?
- Nie, teraz jesteś Einsteinem – uśmiechnął się szeroko.
- Ehm… Mogę porwać na chwilę Lily? – do moich uszu doszło pytanie kogoś nowego. Spojrzałam na Louisa, który stał nade mną w poplamionym fartuchu.
- Kim on jest? – zapytał mnie cicho Mike.
- Nikt groźny, zaraz wracam – odparłam, wstając z głośnym westchnięciem od stołu i poszłam z nim na zaplecze.
- Jak się czujesz? – zapytał jakby nigdy nic.
- Serio? Pytasz mnie o samopoczucie po tym, jak wczoraj o mało co nie zabiłam jakiejś bezbronnej dziewczyny? – parsknęłam ironicznie.
- Nic jej nie jest i nic nie pamięta. Spokojna głowa.
- Jak?
- Ma się swoje sposoby – wzruszył ramionami.
- I ja mam Ci ufać? Gdy nie chcesz mi nic mówić?
- Bo to jest skomplikowane, Lily, zrozum! Nie jesteś gotowa, aby jeszcze poznać prawdę.
- Jestem i jej żądam.
- To powiedz mi, ile razy dzisiaj miałaś ochotę kogoś ugryźć? – spojrzał na mnie tymi swoimi czarnymi oczami, a mi zabrakło języka  w gębie. – No ile?
- Raz, albo dwa – mruknęłam, patrząc się na swoje dłonie.
- No właśnie. Musisz pierw opanować swoje pragnienie i udawać normalnego człowieka. Bo nawet przy tym palancie zachowujesz sztucznie.
- Co ty do niego masz, Louis? On przynajmniej traktuje mnie normalnie i szczerze rozmawia.
- W tym mieście nikt nie jest normalny i to sobie zapamiętaj. Nie od tak to jest Miasto Śmierci, Anderson i radzę Ci tego nie lekceważyć.
- Spróbuję zapamiętać – syknęłam i wyszłam z pomieszczenia, wracając do stolika, przy którym siedział Mike.
 - Ten gość wydaje mi się dziwny – stwierdził, dokańczając swoją kawę i patrząc na mnie.
- Bo taki jest – zgodziłam się z nim.
- Nie żebym Ci rozkazywał czy coś, ale byłoby lepiej, gdybyś trzymała się od niego z daleka.
- Nie rozkazujesz mi, bo zamierzam to robić. A do tego klubu skuszę się, Mike.
- Super – uśmiechnął się radośnie. Tego chłopaka nie dało się nie polubić!

Tylko Louis miał jak zwykle problem z konkurencją.

***
- Wychodzimy dzisiaj gdzieś? – zapytała mnie Ava, zabierając zeszyt z matematyka sprzed nosa.
- Oddaj mi zeszyt, Ava – powiedziałam, wyciągając rękę by chwycić swoją rzecz, ale Ava odsunęła się w ostatniej chwili. – Ava, cholera no… - jęknęłam zdegustowana.
- Jak odpowiesz mi na pytanie, księżniczko – jej usta pomalowane czarną szminką wykrzywiły się w uśmiechu.
- Może tak, a teraz oddawaj – Ava rzuciła we mnie zeszytem, który złapałam i ponownie zabrałam się do odrobienia pracy domowej.
- Co to był za chłopak, z którym szłaś do kawiarni? – spytała mnie, kładąc się na swoim łóżku i patrzyła na mnie z bananem na twarzy.
- Mike, nikt specjalny – odparłam, wzruszając ramionami.
- On chyba myśli inaczej, co? Widziałam jak się na Ciebie patrzył, koleżanko i powiem Ci, że odkąd przyjechałaś tu stałaś się prawdziwą kocicą.
- Och, przestań – zaśmiałam się pod nosem i dokończyłam równanie, nad którym męczyłam się z dobre dziesięć minut i odłożyłam zeszyt na szafkę nocną. – Mike to naprawdę miły i uroczy chłopak.
- Miły? Uroczy? To na pewno jakiś zwyrodnialec.
- Dlaczego?
- W Mieście Śmierci nie ma miłych i uroczych chłoptasiów, Lily. To miasto zła, a nie usłane różami.
- Jakbym słyszała Louisa – pokręciłam głową. Najmniejsza myśl o nim powoduje u mnie zmęczenie i niechęć.
- Słyszałam, że między wami są zgrzyty…
- Nie chcę o tym rozmawiać – przerwałam jej. – Nie wiem co Ci Louis naopowiadał, ale to jest wszystko jego winą i może sobie zaprzeczać, ale ja wiem lepiej.
- Właśnie mówił mi, że chciałby…
- Nie obchodzi mnie co by chciał. Dla mnie jest nikim.
- Nie mów tak, Lily. Widziałam, że żałował tego co Ci zrobił i chce to naprawić – odparła poważnie, wlepiając wzrok w sufit.
- Nie chcę z nim rozmawiać, Ava. Gdybyś wiedziała o co tak naprawdę chodzi, podjęłabyś taką samą decyzję.
- Pewnie tak… Louis czasami zachowuje się jak palant i nie wie co robi. Znam go trochę, więc wiem co czujesz.
- Dzięki za zrozumienie – uśmiechnęłam się do niej sztucznie.
 - Do usług – parsknęła śmiechem. – A poznałaś dzisiaj kogoś prócz tego chłopaka?
- Tak… jakby – powiedziałam, przypominając sobie czarnowłosą dziewczynę, którą oblałam kawą z samego rana.
- Dlaczego tak jakby?
- Miałam niemiłe spotkanie z bodajże gwiazdami uczelni – rzekłam, a Ava raptownie podniosła się do pozycji siedzącej.
- Jak wyglądały?
- Ava, czy to tak ważne…
- Jak wyglądały? – ponowiła swoje pytanie, bardziej stanowczo.
- Była ich trójka… chyba. Na jedną z nich wylałam kawę, którą mi dałaś, więc ją zapamiętałam… Miała czarne włosy, była blada…
- Cholera – przeklęła pod nosem, marszcząc czoło.
- Co się stało, Ava? Kim ona jest? – zapytałam, mając nadzieję, że nie jest tym samym, czym ja jestem, lecz to już zachowałam dla siebie.
- To Rosalie Hunington i jej zasrane przyjaciółeczki. Trzymaj się od nich, jeśli kochasz życie.
- Co one takiego mogą mi zrobić?
- Zabić – szepnęła przez zaciśnięte gardło. Zamurowało mnie i zdałam sobie sprawę, że co mówiła ta Rosalie, było prawdą. Musiałam ich unikać, tak samo jak i Louisa, choć z nim była to zupełnie inna sprawa. – Nie rób nic im takiego, co może zagrozić im pozycji na uniwerku. Zrobią wszystko, by być na szczycie.
- Ale…
- Owszem, wyglądają na  nie groźnie, ale w rzeczywistości to zwykłe szmaty wydający pieniądze, które dostaną od swoich tatusiów albo od alfonsa.
- One się puszczają?
- Gdy trzeba – westchnęła.
- Skąd tyle o nich wiesz?
- Bo byłam w tej pojebanej grupie pustych lasek i o mało co mnie nie zabiły – Ava spojrzała na mnie oszklonymi oczami. – Dlatego wyjechałam na rok stąd, by o mnie zapomniały i dały mi spokój. Głównie tylko dlatego mnie nienawidzą, bo jestem gotem. Inni ludzie przyzwyczaili się do tego, jak się ubieram, jak maluję, ale one nie mogły tego przełknąć. Nasłały na mnie jakiegoś typa, który miał mnie zabić… Uratował mnie Zayn – tu się uśmiechnęła na wspominkę o przyjacielu Louisa.
- Podoba Ci się? – zapytałam z lekkim uśmiechem, by rozładować napiętą atmosferę.
- Tak, ale cicho, to tajemnica – odwzajemniła mi uśmiech. – Nie wygląda na takiego, co gustuje w laskach tego pokroju, ale ma wrażenie, że czujemy do siebie to samo.
- To działaj dziewczyno! Idź z nim na kawę albo do kina, jeśli tu coś takiego jest!
- Bez przesady, te miasto nie jest aż tak zacofane, na jakie wygląda. Ma kino, ale grając te same filmy przez prawie pół roku.
- Czyli jest zacofane – parsknęłam śmiechem.
- No może trochę – przyznała, oglądając swoje czarne tipsy. – Powracając do tematu tych zdzir… Nigdy się ich nie bałam i to chyba był powód, dla którego tak mnie znienawidziły. Każdy student wiedział gdzie jest ich miejsce w ich obecności. Ja to olewałam. Byłam dokładnie taka jak ty – spojrzała się na mnie. – Miałam na wszystko wyjebane i nie obchodziło mnie to, co one powiedzą. Sama odeszłam z tej grupy, co jeszcze bardziej je wkurwiło.
- A czy ty robiłaś wszystko… to co one?
- Wiem o co chcesz zapytać… Nie, nie puszczałam się. W tej grupie robiłam za matkę, a nie za super laskę. Byłam ich dziewczynką na posyłki, przyjeżdżałam po nie, gdy były schlane w trupa i odwoziłam je do domu.
- Wykorzystywały Cię.
- Odkryłam to dopiero kilka dni przed swoim wyjazdem i po akcji z tym typem. Więc spakowałam się i poprosiłam Zayn’a by wywiózł mnie do swojego domu w Północnym Teksasie.
- Dlaczego tu wróciłaś?
- Życie mnie do tego zmusiło. Jestem w tym mieście… bardzo zaangażowana i byłam tu potrzebna, że tak to powiem.
- A jaka jest prawda? – uśmiechnęłam się krzywo, wiedząc, że dziewczyna kłamie mnie w żywe oczy.
- Nie mogę Ci tego powiedzieć, Lily. To jest tajemnica.
- No i właśnie o tym mówiłam Louisowi. Nikt mi nic nie mówi i czuję się przez to sponiewierana!
- Bo o niektórych rzeczach nie powinnaś wiedzieć, Lily i radzę Ci się z tym pogodzić.
- Walić to – odparłam, wstając z łóżka.
- Gdzie idziesz? – Ava również wstała.
- Nie Twoja sprawa – warknęłam podchodząc do drzwi i gdy pociągnęłam klamkę w dół, za drzwiami stał jakiś mężczyzna. Uśmiechał się szyderczo, przez co odsłaniał swój… wampirzy zgryz. Był strasznie blady i pod jego oczami widziałam te sińce, które miałam wczoraj z… głodu.

Cholera, on był głodny.

- Witajcie moje Panie, pozwólcie, że się zabawimy – odparł niskim tonem, oblizując swoją dolną wargę językiem.
- Ja pierdolę – skomentowała Ava, całkowicie przestraszona.
- Ja pierdolę – powtórzyłam po niej otępiała jego widokiem.

Przed sobą miałam ot to prawdziwego wampira, z krwi i kości.





 ****************************

No, no kochani! Jestem pod wrażeniem, że tak szybko nabiliście komentarze! Brawa dla was! Chyba muszę częściej wyjeżdżać :D 

Co sądzicie o tym rozdziale? Jak myślicie, czy coś się stanie dziewczynom... Czy na odwrót? Wszystkiego dowiedzie się w następnym rozdziale, jeśli będą komentarze, to rzecz oczywista :D :3



13 komentarzy
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Nowy rozdział!! :* <3

Komentujcie <3

K.

środa, 30 lipca 2014

Four.



zapraszam na tego bloga, jest niesamowity! <3 
~~~~~~~~~~~~ 

- A panienka gdzie się tak stroi? – zagadnęła mnie Ava, opierając się nonszalancko o szafę jednym ramieniem i obserwowała mnie jak próbowałam się wystroić na wieczorne wyjście z Louisem, które zbliżało się nie ubłagalnie, a ja  jak zwykle miałam ten sam dylemat, za pewno jak i każda kobieta na tym pieprzonym świecie :

W co się do cholery ubrać?

- Lily Anderson jest czasowo niedostępna, proszę zadzwonić później – powiedziałam, naśladując głos swojej poczty głosowej, uważnie przeszukując walizkę w poszukiwaniu swoich ulubionych dżinsów.
- Wiedziałam, że i Louis Ciebie omota. Współczuję Ci.
- Dlaczego? – spojrzałam na nią z zaciekawieniem.
- To taki przebiegły skurczybyk… Ale za to jaki przystojny! – wykrzywiła swoje czerwone usta w uśmiechu. – Poza tym, ma trudny charakter, a jeśli uda Ci się go zmienić z sukinsyna w normalnego nastolatka z miasta śmierci, dostaniesz ode mnie nobla, dziewczyno.
- Zabawne – prychnęłam, zirytowana, w końcu natrafiając na to, czego szukałam. Szybko zdjęłam swoje jasne rurki i przebrałam się w drugie, znacznie ciemniejsze, do czego założyłam również biały podkoszulek i dżinsową kurtkę mojej mamy, którą jej zwędziłam centralnie przed wyjazdem. Na stopy założyłam białe trampki, następnie stając twarzą do Avy i obróciłam się w miejscu. – I jak?
- Jak na mój gust…
- Patrz na mój – przerwałam jej ze śmiechem.
- Ogólnie wyglądasz bardzo grzecznie i nieśmiało, wiesz? Ja bym jeszcze walnęła tutaj jakiś złoty łańcuch na szyję, czarne szpilki na platformie, mocny makijaż a la Taylor Momsen i byłoby seksownie – odparła Ava.
- Nie preferuję szpilek, łańcuchów ani makijażu…
- Dziewczyno, dwa miesiące w tym zapchlonym mieście i jesteś taka, jak inni.
- To po co tu wróciłaś? – zapytałam, a ona zbladła.
- Moja przeszłość mnie tu sprowadziła. Myślisz, że chciałam tu wracać? – burknęła w moją stronę, co mnie zaskoczyło, bo odkąd ją poznałam była dla mnie miła. – Nienawidzę tego miasta, Lily. Najchętniej spaliłabym je w drobny mak za to, co zrobiło mi i mojej rodzinie…

Jej mówienie przerwało ciche pukanie w drzwi. Otępiała po słowach Avy, podeszłam do nich i otworzyłam. Za nimi stał Louis z zabójczym uśmiechem, przez co sama wykrzywiłam swoje usta w pół uśmiechu. Byłam ciekawa, skąd chłopak wiedział, w którym pokoju mieszkałam, ale to pytanie zupełnie wypadło mi z głowy, gdy spojrzałam w jego oczy, które błyszczały tajemniczym blaskiem. Louis ubrany był cały na czarno, prócz białych trampek, które miał na swoich stopach. Jego brązowe włosy były w nieładzie i aż prosiły, żeby ktoś je ułoży. Nawet zaczęły mnie świerzbić ręce, by to zrobić, ale w ostatniej chwili się powstrzymałam.

- To jak? Gotowa? – kiwając głową wzięłam swój telefon, który trzymała dla mnie Ava i posłałam jej lekki uśmiech. – Dzięki.
- O której wrócicie moje dzieci? – zapytała nas, w ogóle nie wyglądając na zdenerwowaną, tak jak kilkanaście sekund wcześniej. Po jej nerwach nie widziałam nawet śladu.
- O której to będzie możliwe – odparł swoim barytonem Louis, patrząc kątem oka to na mnie to na Avę. – Spokojnie, odstawię ją w jednym kawałku.
- Mam nadzieję – rzekła, kładąc się na łóżku. – No idźcie sobie już. Dajcie mi trochę prywatności!
- Od kiedy zrobiłaś się taka upierdliwa, co? – spytał ją Louis, uśmiechając się krzywo.
- Od kiedy rozbiłeś mój ukochany czarny karawan, Tomlinson – posłała mu wściekłe spojrzenie.

Karawan? Nie było na stanie jakiegoś ładnego czarnego Audi lub BMW?

- Och, daj już sobie spokój, Ava. Zaczynałem dopiero wtedy uczyć się prowadzić! – jęknął zdegustowany.
- To było nie dobierać się tymi swoimi łapskami do mojej Dexie, palancie.
- Ale sama…
- Wyjdź stąd nim oszpecę tą Twoją twarz – warknęła ostrzegawczo, na co Louis ze śmiechem wycofał się ze mną z pokoju i zamknął drzwi.
- Jak ja kocham wkurzać Avę – mruknął Louis ucieszony.

***
- Louis, stary! – usłyszałam czyiś męski głos, wołający mojego towarzysza. Spojrzałam w tamtą stronę i zobaczyłam za ladą DeathGroov czwórkę, nieziemskich chłopaków. Bardzo się wyróżniali, nawet w Los Angeles takich nie widziałam. Każdy z nich miał jakąś wyjątkową cechę, przez którą byli wyjątkowi. To za pewne musieli być Ci przyjaciele Louis’a, o których mi tak mówił.
- Zayn! Dwie Latee z mlekiem, bro! – powiedział, patrząc w tamtą stronę na chwilę, a potem zajęliśmy stolik w kącie lokalu.
- Latee? – spojrzałam na niego z zaciekawieniem, gdy siadłam na krześle z mahoniu.
- Trzeba próbować nowości – wzruszył ramionami z lekkim uśmiechem, również siadając tyle, że naprzeciwko mnie.
- Interesująco – parsknęłam śmiechem, na co uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Poznałaś tutaj już kogoś oprócz mnie i Avy? – zapytał, na co pokręciłam przecząco głową. – Serio?
- Dzisiaj nie byłam przecież na zajęciach, Louis. Bawiłam się w sierotę – posłałam mu krzywy uśmiech.
- No tak, bym zapomniał – wywrócił teatralnie oczami. – Więc, musisz iść na imprezę akademicką. Największy melanż w roku i za pewno ostatni, tak jak ostatnio.
- Dlaczego?
- Zabito dwóch pijanych typków – powiedział poważnie.
- Cholera – przeklęłam.
- Było o tym bardzo długo głośno w mieście i ciągle nie wiadomo, co ich zabiło.
- Może jakieś podwójne samobójstwo?
- Wątpię w to – zaprzeczył. – W tym mieście nie ma takich debili, no chyba, że Ava – zaśmiał się.
- Louis, odpowiesz mi na jedno pytanie?
- Jasne – zauważyłam w jego oczach tajemniczy błysk… no właśnie, czego?
- Dlaczego po każdym spotkaniu z Tobą mam jedną wielką dziurę w pamięci? – Louisowi w jednym momencie stężała twarz i po jego przyjaznym uśmiechu nie było nawet śladu.
- O czym ty mówisz?
- Od wczoraj kiedy Cię poznałam po naszych spotkaniach nic nie pamiętam, Louis. Jakby coś z tej chwili zostało wymazane mi z umysłu lub coś…
- Wydaje Ci się – odparł opryskliwie. Skąd wzięła się u niego ta nagła zmiana humoru?
- Nie, Louis. Odkąd przyjechałam do tego miasta coś się ze mną dzieje… Jestem cały czas w obawie, że coś mi się stanie. To nie jest normalne.
- Mieszkam tu od wielu lat i czuję się podobnie, można do tego wszystkiego przywyknąć, uwierz mi.
- Ale to jest cholernie dziwne i niepokojące!
- Jesteś głodna? – zapytał mnie znienacka.
- Co? – odpowiedziałam pytanie, kompletnie będąc zbita z pantałyku.
- Jesteś głodna? – ponowił pytanie.
- Nie… W ogóle – mruknęłam zakłopotana. – Zmieniasz temat, wiesz o tym?
- Lily, jesteś tu dopiero drugi dzień i możesz czuć się w tym wszystkim zagubiona. Zobaczysz, minie jakiś czas i będziesz się tu czuć dość swobodnie jak w Los Angeles.
- W mieście o takiej adekwatnej nazwie? Proszę Cię, żarty sobie robisz? – prychnęłam.
- To po co tu przyjeżdżałaś? Nie było innych uczelni w kraju? – spytałam niezbyt uprzejmym tonem.
- Mówiono mi o luksusach, a nie o takiej mieście jak to coś! Przepraszam, że mnie oszukano – powiedziałam podniesionym głosem.
- Nikt nie kazał Ci się tu przeprowadzać – fuknął, wbijając we mnie swój wściekły wzrok. Widząc go takiego zdenerwowanego, umilkłam i zwinęłam w kłębek na krześle.
- Mm… Muszę iść do łazienki – wydukałam cicho, wstając od stolika.
- Lily, przepraszam, zareagowałem zbyt ostro… - zaczął się tłumaczyć Louis.
- Daj mi chwilę – odparłam, zabierając swój telefon i ruszyłam szybkim krokiem do łazienki, po drodze mijając się z Zayn’em, który przyjaźnie się do mnie uśmiechnął. Nie odwzajemniłam tego i po tym, jak przekroczyłam próg łazienki od razu zamknęłam się w kabinie na zasuwkę i oparłam się czołem o drzwi.

Czym tak wkurzyłam Louis’a? O co mu w ogóle chodziło? Nie rozumiałam gościa. Nie potrafiłam do niego dotrzeć.

Louis jest niebezpieczny, radzę Ci się trzymać od niego z daleka.
Słowa Panny Shalley w każdym stopniu się potwierdzały, co robiło się niepokojące. Louis robił się niebezpieczny takim zachowaniem i tak : powinnam trzymać się od niego z daleka. To było jedyne rozwiązanie, aby go nie spotykać.
Gdy chciałam wyjść z łazienki, ktoś do niej wszedł, a wraz z nią mocny, metaliczny zapach czegoś co drażniło moje nozdrza i gardło. Zatkało mnie przez jego częstotliwość i jednocześnie wbiło w ścianę. Ten zapach… był strasznie intensywny, ale kusił mnie i poczułam w sobie… głód.
Zręcznie przekręciłam zamek i wydostałam się z kabiny, otwierając powoli drzwi.
Przy jednej z umywalek stała jakaś dziewczyna i starannie oczyszczała swoją dłoń z rozbitego szkła, które miała wbite w skórę i ciekła z niej krew. Zdałam sobie również sprawę, że to był ten intensywny, metaliczny zapach, który wyczułam.
Czułam cholerną krew i byłam głodna… Co było ze mną nie tak?! Czy ja miałam jakieś zwidy albo urojenia psychiczne?!
- Wszystko w porządku? – zapytała mnie dziewczyna, patrząc na moje obicie w lustrze. Przeskanowałam ją dokładnie swoim groźnym wzrokiem. Była ona niską blondynką o jasnej cerze i błękitnych oczach, a jej ciało było drobne i chudziutkie.
- Nie wiem – powiedziałam, ale wyszło chyba z tego bardziej charknięcie i próbowałam to odkasłać, lecz wtedy głód we mnie się nasilił.
- Na pewno? Twoje oczy… Są dziwne – odparła, patrząc na mnie przerażona. Wtedy przeniosłam swój wzrok na siebie. Moje oczy stały się niemal czarne i wygłodniałe, a pod nimi miałam fioletowe sińce z widocznymi żyłkami. Mój oddech na ten widok przyśpieszył i chwilę później, znowu coś zaczęło się ze mną dziać.
Czułam ogromny ból z szczęce. Coś jak… wyrywanie jej bardzo powoli i bardzo boleśnie. Krzyknęłam cicho, chwytając się za brodę obie dłońmi i kuląc się.
- Boże, zawołać lekarza?! – pisnęła przestraszona, podchodząc do mnie i kładąc swoją dłoń na plecach. - Dobrze się czujesz?!
- Nnie wiem, co się ze mną dzieje… Czemu to tak boli?! – krzyknęłam, co mi pomogło i… poczułam po minucie jak coś… wysuwa się z między moich trójek, a czwórek w dolnej i zarazem górnej szczęce. Dotknęłam drżącymi palcami prawej dłoni swoje zęby i kilka z nich… było ostrych. Jak szpikulce, takie, jakie widywałam u zwierząt.
W jednej chwili zrodził się u mnie instynkt i pragnienie. Podniosłam powoli głowę do góry i natknęłam się na śmiertelnie poważnie spojrzenie dziewczyny, które potem zmieniło się w przestraszone i zagubione.
- Tyy… jesteś jednym z nich... O w mordę! – odparła, a gdy chciała uciec, z siłą hulka chwyciłam ją za ramię i przyciągnęłam do siebie. Wyczułam od niej coś mocnego i szybkiego, słyszałam to dosyć wyraźnie. To był puls tej dziewczyny, co spotęgowało we mnie jeszcze mój głód na jej krew, po czym z głośnym syknięciem wbiłam się kłami w jej tętnicę, czując ukojenie. Dziewczyna szarpała się, szamotała na możliwe strony, krzyczała mi do ucha i robiła wszystko, aby się ode mnie uwolnić. Ja jednak piłam jej krew dalej, przyznając szczerze, że strasznie mi smakowała, a co najważniejsze : zmniejszyło to moje pragnienie i suchość w gardle. To było dla mnie jak narkotyk, jak nikotyna czy smakowita kawa z mlekiem.
- Lily, cholera! – usłyszałam ze strony wejścia do łazienki męski głos z nutą złości. Kątem oka dostrzegłam Louis’a i Zayn’a.
O cholera.
- Lily, puść ją! Musisz przestać! – powiedział spokojnie Louis, idąc powoli w moją stronę. Otępiała, oderwałam się od dziewczyny, a ta osunęła się bezwładnie na ziemię z szeroko zamkniętymi oczami i rozerwanym gardłem. – Bardzo dobrze, Lily.
- Ccco ja jej zrobiłam? – wydukałam ochryple, czując jej krew na swoich wargach. – Boże, ona nie żyje, Louis! Co ja jej zrobiłam?! Czym ja jestem?! Czemu smakowała mi jej krew?! Louis, proszę, pomóż mi!
- Ci, ci… spokojnie, Lily – Louis przytulił mnie do siebie delikatnie. Zaskoczyła mnie jego reakcja. – Oddychaj, głęboko. Wierz mi, że to pomoże.
- Czy ja właśnie zabiłam tą dziewczynę? Czemu ona się nie rusza? – pytałam dalej, nawet nie śniąc o tym, by być spokojną w takiej chwili. – Louis, czym ja jestem?!
- Wszystko Ci wyjaśnię, ale musisz się uspokoić. W Twoim stanie nerwy nie są nam potrzebne.
- Co się ze mną dzieje? – spytałam ciszej, próbując się opanować, patrząc na dziewczynę przestraszona. – Proszę, zabierz mnie stąd… Nie chcę na nią patrzeć.
- Musisz się… umyć – Louis odwrócił moją twarz w stronę lustra i dosłownie : przestraszyłam się swojego odbicia. Całą twarz miałam we krwi tej dziewczyny, dłonie również, na szczęście moja jasna bluzka uchroniła się przed ubrudzeniem. Cała się trzęsąc, oderwałam się od Louisa i odkręciłam wodę w umywalce, mocząc w niej swoje ręce i szybko ścierałam z niej krew. Gdy dłonie miałam już czyste, zabrałam się za twarz, co było już znacznie trudniejsze plus to, że nadal byłam wszystkim roztrzęsiona. Szlochałam pod nosem i moje drgawki stawały się co raz większe i większe. Trzęsłam się jak osika i nie mogłam tego powstrzymać. – Ej, ej… - Louis powstrzymał mnie, kładąc dłonie na moich ramionach. Spojrzałam na niego smutno. – Pomogę Ci – stwierdził i chwycił kilka listków papieru, namoczył go wodą i zaczął nimi wycierać moją twarz. Był przy tym bardzo delikatny i patrzył mi głęboko w oczy, próbując coś z nich wyczytać.
- Czemu mi się tak przyglądasz? Pomóż tej dziewczynie, nie mi.
- Nic jej nie będzie, wyjdzie z tego bez szwanku – odparł nowy głos. Popatrzyłam automatycznie w tamtą stronę. Zayn stał tam z brudnymi rękoma od krwi, a po dziewczynie nie było nawet śladu.
- Gdzie ona…
- W bezpiecznym miejscu – powiedział, przerywając mi w połowie pytania.
- Nic jej nie będzie? – Zayn pokiwał głową. – Jakim cudem? Ja… jej gardło…
- Nie martw się oto, poradzę sobie, Lily. Teraz musisz myśleć o sobie i o tym, co robisz – odparł.
- A co ja takiego robię? Nawet nie wiem co się ze mną dzieje, czuję się tak dziwnie, tak krew, to wszystko… wzmocniło mnie, ale jednocześnie czuję do siebie obrzydzenie i wstręt.
- Nadal nie domyślasz się, kim jesteś Lily? – mulat zadał mi retoryczne pytanie.
- Hm... Kanibalem?
- Pytam się poważnie.
- A ja poważnie nie wiem o co Ci chodzi – jęknęłam zdegustowana.
- To pomyśl : Co za postać czuje pragnienie na ludzką krew, ma kły i to wszystko się jej podoba? - nie odpowiedziałam mu, gdyż miałam kompletny mętlik w głowie. – Jesteś wampirem, Lily.
- Że kim do cholery?!

***
- Co ona zrobiła?! Ugryzła dziewczynę?! I piła jej krew?! – do moich uszu doszedł dźwięk głośnego tonu Panny Shalley, który mnie lekko przestraszył.
Siedziałam w salonie w domu Louisa i jego przyjaciół, wciąż nie mogąc się otrząsnąć po tym, co mi się przytrafiło. Byłam wampirem… Osobą z legend… Jakoś nie potrafiłam w to uwierzyć, ale po jakiego piłabym krew człowieka dla własnej przyjemności?! I sprawiałoby mi to przyjemność?
Jestem kimś, o kim w ogóle pojęcia nie miałam i nie wiedziałam, że ktoś taki istnieje na świecie… Przecież od wieków wampiry były mitami, w które ludzie wierzyli, ale to nie miało znaczenia. Wampiry to czysta fikcja.
Tak, a teraz byłam jednym z nich.
Przy okazji będąc w salonie, podsłuchiwałam rozmowę, która odbywała się między Zaynem i Louisem, a Panną Shalley na piętrze. Jakim cudem tak dobrze ich słyszałam? Czy to była jakaś kolejna wampirza pseudo zdolność?
Zastanawiało mnie również, dlaczego Panna Shalley wiedziała o wszystkim… Przecież ona mogła to komuś wyjawić w tajemnicy, a mi pewnie wbiliby kołek prosto w serce! Tak się zabijało wampiry, prawda?
- Teraz gdy napiła się krwi, będzie musiała ją spożywać, dopóki nie przejdzie pełnej przemiany! A potem może jeszcze bardziej jej pragnąć, aż będzie gotowa zabić dla niej! – usłyszałam kolejne zdanie kobiety. Była zdenerwowana, a ja nadal nie wiedziałam o co chodzi i skąd ona tyle o mnie wiedziała.
- Dobrze się czujesz? – do salonu wszedł jakiś chłopak. Miał mocno kręcone włosy i przyznam : nieziemską urodę. Wyglądał zniewalająco jak na mężczyznę. Choć jak na mój gust był odrobinę za blady, gdyż jego malinowe usta mocno kontrastowały z całą resztą.
- Nnie wiem – mruknęłam cicho, czując się trochę nieswojo w jego towarzystwie. W końcu go nie znałam i mógł wiedzieć o mnie więcej, niż ja sama.
- Jestem Harry Styles, przyjaciel Louisa.
- Lily Anderson – również się przedstawiłam, patrząc na niego lekko spłoszona.
- Wiem, że czujesz się delikatnie rozkojarzona, ale wszystko się ułoży.
- Nie wydaje mi się – pokręciłam głową.
- Lily…
- Ja jestem wampirem, Harry! – przerwałam mu ostro.
- A ja…
- Harry, możesz zostawić nas samych? – na szczycie schodów pojawił się Louis z niewyraźną miną, lecz próbował tego nie okazywać.
- Jasne – odparł Harry i zniknął prawdopodobnie w kuchni. Louis szybkim krokiem podszedł do kanapy, na której siedziałam i zajął miejsce obok mnie.
- Louis… - chłopak spojrzał na mnie łagodnie. – O co w tym wszystkim chodzi? Jakim cudem jestem wampirem?
- Obiecałem, że Ci wszystko wytłumaczę, to nie będę teraz odwracał kota ogonem… Więc, najczęściej wampirami stają się osoby takie, które zostaną przez ów wampira ugryzione lub mają to we krwi, czyli w genach. Podejrzewam, że u Ciebie działa ten drugi przypadek. W Twoim dna musi być krew wampira.
- Skąd niby? Sugerujesz, że członkowie mojej rodziny to wampiry? – zapytałam zdumiona.
- Tak i nie sugeruję, tylko stwierdzam fakt. I to są na sto procent te starsze pokolenia, w których wampiry zaczęły się pojawiać.
- Czyli jeśli to idzie w linii rodziny Andersonów, to… mój ojciec sprzedał mamie te geny, które ja odziedziczyłam?
- Tak.
- Dlaczego dopiero teraz te wszystkie aspekty tego wampirzego życia się we mnie obudziły?
- Przychodzi na to odpowiednia pora, każdemu to inaczej się ujawnia. Poza tym, te miasto tak działa na takie istoty i przyśpiesza tylko takie rzeczy…
- Czemu to jest takie dziwne? Trudno jest mi w o teraz uwierzyć, Louis…
- Wiem, Lily, wiem, ale to minie. Potrzebujesz czasu…
- Potrzebuję czasu dla siebie, z dala od was – powiedziałam poważnie, a Louis spoważniał.
- A to niby dlaczego? – zapytał zaciekawiony.
- Ja was… nie znam, raptem dowiaduję się, że jestem wampirem, mam dziwne zaniki w pamięci po naszych spotkaniach… Powinnam posłuchać Shalley na początku i na Ciebie uważać – odparłam wstając z kanapy.
- Gdzie się wybierasz? – Louis chwycił mój nadgarstek i powstrzymał od zrobienia kroku.
- Do akademiku. Nie mogę przebywać w Twoim towarzystwie.
- Odwiozę Cię.
- Nie. Pójdę pieszo, dzięki za troskę – fuknęłam, macając się po kieszeniach, czy miałam swój telefon na miejscu. Na szczęście, był tam. – Nie szukaj mnie, ani nie odwiedzaj.
- Nie wiesz, jaki błąd popełniasz Lily. Potrzebujesz mnie i chłopaków.
- Poradzę sobie sama – mówiłam uparcie, kierując się w stronę drzwi. Oczywiście Louis deptał mi po piętach.
- Jeszcze nie wiesz o sobie wielu rzeczy, pomogę Ci je wszystkie przetrwać…
- Nie, Louis! – przerwałam mu, podniesionym głosem. – Nie chcę Twojej pomocy, ani nikogo innego. Póki co odkąd tu jestem dzieją mi się same nieszczęścia i wydaje mi się, że to wasza sprawka.
- Nasza? – Louis prychnął. – My Cię nie stworzyliśmy wampirem, Anderson. Taka się urodziłaś i nie zwalaj swojego prawdziwego życia na nas.
- A na kogo mam?! Gdy mieszkałam w Los Angeles nic z takich rzeczy mi się nie przytrafiało. Ba, nawet nie wiedziałam o istnieniu wampirów!
- Przyszedł na to czas.
- Louis, daj mi spokój – westchnęłam zrezygnowana i wyszłam z jego domu, zdając sobie sprawę, że nie wiem jak dojść do akademika. – Zajebiście.

***
Po pół godzinie człapania po mieście znalazłam jakiegoś przechodnia i w końcu trafiłam do akademika. Przez całą drogę czułam się obserwowana i miałam przeczucie, że ktoś czyhał na mnie za każdym budynkiem, który mijałam.
Znalezienie się w moim pokoju akademickim było dla mnie jak zbawieniem. Avy tam nie było, więc mogłam zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Bo co ja miałabym jej powiedzieć? Że jej przyjaciółka jest wampirem, która kilka godzin wcześniej o mało co nie zabiła pierwszej lepszej laski w łazience bo była głodna?
Tak, to było upiorne.
Niemal od razu po tym, jak wzięłam długi i gorący prysznic w łazience, usłyszałam dzwonek mojego telefonu, leżącego na szafce nocnej. Szybko narzuciłam na siebie bieliznę, dresy i podkoszulek i wybiegłam z pomieszczenia, rzucając się na łóżko i biorąc telefon w swoje dłonie jednocześnie. Na wyświetlaczu widniało zdjęcie mojej matki.
- Cholera, miałam do niej zadzwonić! – pacnęłam się w czoło wolną dłonią i odebrałam połączenie, przykładając sprzęt do ucha. – Cześć mamo!
- Lily, czemu nie odzywałaś się do mnie cały dzień?! Coś się stało?! – pytała nerwowo i stąd mogłam wyczuć jej zdenerwowanie.
- Spokojnie, mamo, wdech i wydech – odparłam. – Po prostu cały dzień spędziłam poza akademikiem i poznawałam okolicę – skłamałam, kładąc się na brzuchu.
- Och… i jak było? – matka uwierzyła w moje kłamstwo i jej ton głosu odrobinę się uspokoił.
- W porządku.
- A jak było na zajęciach?
- Hm… nie byłam dzisiaj, bo…
- Jak to nie było Cię na zajęciach? Co się w tym mieście dzieje, skarbie?!
- Mamo, wszystko jest w należytym porządku. Muszę kończyć, jestem zmęczona.
- Ale Lily…
- Dobranoc mamo – pożegnałam się z nią i zakończyłam połączenie.
Nie miałam siły dzisiaj rozmawiać z nią po tym, co się wydarzyło. Przypadkowo bym jeszcze wypaplała, że piję krew, a z tego nie potrafiłabym się już wytłumaczyć.
Cholera, jeśli zdarzyło mi się to raz… musimy zdarzyć i drugi.
Będę musiała ponownie kogoś skrzywdzić, dla własnego nie pohamowanego pragnienia.





********************************

No to witam was kochani! Wróciłam z obiecanym rozdziałem i mam nadzieję, że się wam podobał! Następne losy Lily będą na dniach, jeśli się oczywiście postaracie, moi drodzy, bo niestety widzę, że u was z komentarzami bardzo słabo. I + nie wiem czy zauważyliście, na stronie głównej dodałam link do aska, którego stworzyłam specjalnie do tego, abyście zadawali mi tam pytania dotyczące wszystkich moich opowiadań! :D

Komentujcie! To nie kosztuje was wiele siły, a dla mnie to jest cholernie mocna motywacja do pisania! 


12 komentarzy
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Nowy rozdział!! :* <3

Komentujcie <3

K.

niedziela, 13 lipca 2014

Three.

- Panno Anderson, co Pani robi o tej godzinie na dworze? - do mych uszu dotarło pytanie od dyrektorki Shalley.
- Ja... byłam z koleżanka na kawie - odparłam niepewnie i obróciłam się twarzą do niej. Tego dnia Shalley ubrana była w czarną sukienkę z baskinką i wysokie szpilki, a jej brązowe włosy były splecione w tradycyjny warkocz. 
- Jak ma na imię? - dlaczego ona musiała być tak ciekawska?
- Ava Fray.
- Pannę Fray widziałam już godzinę temu jak wchodziła do akademika, więc proszę mnie nie kłamać - powiedziała srogo.
- Ehm... Ja dokładnie nie pamiętam co się stało - burknęłam pod nosem.
- Jak to nie pamiętasz? - zdziwiła się.
- No nie pamiętam... Byłam w kawiarni z Avą i chyba zemdlałam, bo obudziłam się na zapleczu DeathGroov - oczywiście skłamałam, bo nie chciałam narażać Louis'a na niepotrzebne problemy.
- Ale dobrze już się czujesz? - zapytała.
- Tak, tylko strasznie boli mnie kark. Musiałam porządnie nim uderzyć o stół - uśmiechnęłam się lekko. - Pozwoli Pani, że ja już pójdę do swojego pokoju. Jestem bardzo zmęczona tym dniem.
- Dobrze, ale pozwól mi, że coś zobaczę, w porządku? - pokiwałam zdezorientowana głową. Panna Shalley podeszła do mnie i chwyciła moją lewą rękę i delikatnie podwinęła rękaw mojej bluzy. Jej wzrok przykuło coś, co znajdowało się tuż nad moim nadgarstkiem od wewnętrznej strony dłoni. - To znamię? 
- Tak, nawet nie wiem skąd się to wzięło. Na samym początku moja mama myślała, że mam nowotwór, ale po zrobieniu badań jej hipoteza się nie sprawdziła. Zawsze przesadzała.
- To matczyna opiekuńczość, Lily.
- Może - wzruszyłam ramionami i wyrwałam swoją rękę z jej uścisku. - Muszę już iść, jutro mam pierwsze zajęcia. Potrzebuję odpoczynku…
- Od kiedy masz to znamię? – zapytała znienacka, ciągle wciąż patrząc na moją rękę z zaciekawieniem.
- Skąd mam to wiedzieć? – odpowiedziałam pytaniem, niezbyt uprzejmym tonem. – Zauważyłam je kiedyś przy kąpieli gdy byłam dzieckiem. Potem nie zwracałam na to zbytniej uwagi. 
- Wiesz co? Masz rację, powinnaś odpocząć. Do zobaczenia, Panno Anderson – odparła, uśmiechając się lekko, lecz zauważyłam, że na jej dorosłej twarzy było coś sztucznego i nie mogłam jej uwierzyć. Nawet, nie spostrzegłam kiedy kobieta znikła i zostałam sama na dziedzińcu przed akademikiem z kompletnym mętlikiem w głowie.

Co się tu do cholery działo?

~ Shalley’s P.O.V ~

Z wielkim zdenerwowaniem dwa razy uderzyłam swoją pięścią w mahoniowe drzwi domu Tomlinson’a, które z łatwością mogłabym wyważyć i przy okazji nie musiałabym udawać kulturalnej wampirzycy. 

I wszystko kierowało się do tej Lily Anderson… Do dziewczyny, która była dla mnie zagadką od samego początku, odkąd pierwszy raz przeglądałam jej papiery o przyjęcie do naszego uniwersytetu. Wzorowa uczennica, mieszkająca przedtem w Los Angeles, piękna rudowłosa nastolatka lubiąca naukę… 

Jednak pozory myliły. 

Jak mogłam od samego początku nie sprawdzić jej całej rodziny i aktu urodzenia? Jak mogłam popełnić taki ogromy błąd?

- Co się dzieje, no?! - usłyszałam znajomy głos Tomlinson'a za drzwi, które po chwili otworzył. Był zszokowany moim widokiem. No tak... Nie często założycielka miasta składa wizytę byle komu. - Co tu Cię sprowadza, Shalley? - zapytał już niezbyt miłym tonem. On nigdy mnie nie lubił, zresztą ja go też.
- Ciebie też miło widzieć, Louis - odparłam z udawaną uprzejmością i bez pytania weszłam do środka, gdzie w salonie siedziała cała ferajna moich ulubionych nocnych łowców. Zayn, Harry, Niall, Liam i Louis zawsze się sprawowali i mogłam na nich polegać. Gorzej było z Avą, ale też się przydawała. - Witajcie Panowie.
- Co Cię tu sprowadza o tej godzinie, Grace? Mieliśmy się stawić do Ciebie za godzinę.
- Wyjątkowa sprawa... Louis, ty wiesz kim jest ta dziewczyna prawda? Widziałeś jej znamię? - spytałam chłopaka, patrząc na niego z niechęcią. Louis przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał mnie okłamać, ale po chwili ledwo zauważalnie pokiwał głową. 
- Ona jest też kimś więcej, niż tylko nocnym łowcą, Grace. W kawiarni podczas mojej zmiany dostała nagłego ataku… była spragniona krwi. 
- Niemożliwe… Czyżby mieszaniec? – powiedziałam do siebie, lekko zdziwiona. – Nie… No coś ty, Louis. Nie spotkałam się z mieszaniem od lat. One już dawno wyginęły.
- Najwyraźniej albo jej ojciec, albo jej matka mają w sobie geny wampira i łowcy – odparł spokojnie Zayn, opierając się nonszalancko o ścianę. – Albo gdy była dzieckiem, jej matka zmówiła się w jakiś sposób z radą i Adalbert rzucił na nią zaklęcie pół krwi. 
- Przecież on sam nałożył na to zaklęcie nakaz, myślmy racjonalnie. Adalbert nie łamie swoich własnych zasad!
- Grace, ja skręciłem jej kark i ona powstała – rzekł Louis, po czym dodał, widząc moją śmiertelnie poważną minę. – I jej oczy stały się… całe czarne i głodne. Ona ma w sobie coś z wampira… I a propos, o jaki ty znamieniu mówiłaś?
- Ma tuż nad nadgarstkiem znamię łowcy. Twierdzi, że to blizna z dzieciństwa.
- Czyli jeszcze Adalbert musiał rzucić na nią czar zapominania niektórych wspomnień… Cholera i co my zrobimy? – zapytał nas wszystkich Louis, spoglądając na twarze swoich przyjaciół.
- Obserwujmy ją przez kilka dni. Ava mieszka z nią w jednym pokoju i przecież będzie mogła nam zdawać codziennie relacje, tak? – powiedział Harry, przeczesując swoje loki. – Gdy będzie z nią tak źle, jak to dzisiaj nam Lou mówił, zajmiemy się nią i przemienimy w łowcę.
- Wiecie, że w takim razie jej przemiana będzie kilkanaście razy bolesna, od zwyczajnej przemiany w łowcę, prawda? Są i przypadki, gdy takie mieszańce jak ona, umierają w trakcie… A my nie wiemy, ile ma w sobie łowcy, a ile wampira, Panowie. W każdym razie, musimy ją chronić dopóki nie wystawimy wszystkich faktów… Miejcie ją na oku, szczególnie ty Louis, bo widzę, że…
- Zapomnij, Grace. Nie rób mi matczynych wykładów, zabiorę Ci tą przyjemność – Louis uśmiechnął się do mnie pobłażliwie i zniknął w kuchni.
- I tak wiem, że mnie posłucha. Tak bardzo mnie uwielbia – westchnęłam zrezygnowana. – Do zobaczenia, chłopcy. Pamiętajcie, że dzisiaj w nocy demony będą chciały zaatakować północną stronę miasta. Macie dobrze jej strzec.
- Zrozumiano, mamo – prychnął Niall, rozkładając się na kanapę i włączył plazmę, powieszoną na ścianie. 
- Mówię poważnie – ostrzegłam ich.
- My też – powiedzieli wszyscy, włączając w to Louis’a, który dołączył z powrotem do nas. – Spokojna głowa, Grace. Zajmiemy się nią. Będzie wpełni bezpieczna.
- Oby. Od teraz jest jedną z nas, musimy dbać o nią, gdyż jest nowa. 
- Poradzimy sobie - zapewnił mnie Louis, wzdychając teatralnie.
- Świetnie - powiedziałam poważnie, po czym dodałam. - A teraz marsz na patrol.

~ Lily's P.O.V ~

Obudziłam się w środku nocy, cała zalana potem, po koszmarach, które nawiedziły mnie we śnie. Był on bardzo realistyczny... Nigdy nie miewałam tak rzeczywistych snów, bo zazwyczaj ich nie miałam. 

Zdyszana podniosłam się do pozycji siedzącej i zrzuciłam z siebie kołdrę, która mnie okrywała i wytarłam swoją twarz z potu dłońmi. Obok mnie Ava spała jak zabita i wyglądało na to, że jej nie obudziłam. Na całe szczęście, bo nie wiem jak by Ava zareagowała na pobudkę o...

- Trzecia rano, genialnie - westchnęłam cicho, patrząc na zegarek ze zmarszczonym czołem. Czułam zmęczenie, lecz... chciałam wyjść stamtąd wyjść... Chciałam czegoś, ale nie wiedziałam dokładnie co. Nie potrafiłam tego uczucia określić. Wstałam chwiejnie z łóżka, gdyż kręciło mi się lekko w głowie. Przebrałam się w ciepłą bluzę, ciemne rurki i sportowe buty, po czym po cichu wyszłam z pokoju, a kilka minut później i z akademika. Byłam bardzo zdziwiona, że drzwi od budynku nie były zamknięte. Najwyraźniej Shalley tylko mnie straszyła. Za pewno lubiła robić sobie żarty z nowych uczennic w mieście.

Boki zrywać.

Powolnym krokiem i dokładnie obserwując okolicę, ruszyłam w głąb miasta. Owszem, i Panna Shalley i Louis mówili mi, abym nie chodziła sama po zmroku, lecz potrzebowałam świeżego powietrza i tego czegoś… co było mi obce. Było to dziwne uczucie... strasznie. Czułam suchość w gardle, byłam spragniona i chwilami dawało mi się to bardzo we znaki. Chwyciłam się jedną dłonią za gardło i rozmasowywałam je, mając nadzieję, że to coś w czymś pomoże. Było na odwrót : byłam jeszcze bardziej spragniona. Zacharczałam cicho i usłyszałam coś za swoimi plecami. Stanęłam w miejscu i w jednej chwili wszystko zniknęło, a pojawiła się ludzka emocja : panika. Odwróciłam powoli głowę za siebie, a moje serce przyśpieszyło swoje obroty, gdy zauważyłam postać ubraną całą na czarno z czymś ogromnym w dłoni jak… nóż. 

- O Mój Boże… - szepnęłam sama do siebie stojąc i patrząc się w postać, która stopniowo zbliżała się do mnie, w pozycji bojowej. Ze strachem wypisanym na twarzy, odwróciłam się na pięcie i biegłam ile sił w nogach. Słyszałam za sobą jego głośne kroki, ciche warknięcia i przyśpieszony oddech, ale i tak biegł z trzy razy szybciej niż ja. Mój oddech stał się urywany, aż w końcu zabrakło mi go w płucach i ponownie poczułam suchość w gardle. Wiedziałam, że to były moje ostatnie sekundy życia. Mój bieg po kilkunastu sekundach stracił na sile, aż w końcu na moich ramionach znalazły się tego kogoś i z łatwością powalił na asfalt, przez co zraniłam sobie dłonie do krwi. Nim się obejrzałam ten ktoś był na mnie i przykładał ostre narzędzie do szyi. Postać ta miała na sobie czarny kombinezon z kapturem na głowie, lecz z łatwością rozpoznałam rysy twarzy napastnika i zmroziło mnie. – Louis? – zapytałam drżącym głosem. Chłopak zastygł w miejscu, a po chwili jednym szybkim szarpnięciem zdjął kaptur ze swojej głowy. Miałam rację. 

To był Louis! 

- Cco… ty tu robisz? – odpowiedział pytaniem, patrząc na mnie z szeroko otwartymi oczami i wycofał swoją rękę z ostrym narzędziem do tyłu. – Lily, zabroniłem Ci wychodzić po zmroku! 
- Czym ty do jasnej cholery jesteś?! – krzyknęłam, na co automatycznie Louis mnie uciszył, przykładając rękę do ust.
- Ciszej idiotko, nie chcę zostać zabity na mojej zmianie – syknął w moją stronę.
- Pproszę… Nie zabijaj mnie – wyszeptałam w jego dłoń. 
- Nie mam takiego zamiaru, Lily… Spokojnie – odparł, podnosząc mnie do pionu. Niemal od razu odsunęłam się od niego przynajmniej na trzy metry. – Lily, ja nie zrobię Ci krzywdy…
- Jak Ci mogę wierzyć, nawet jeśli Cię nie znam?! Paradujesz z jakimś nożem wielkości tasaka i mówisz, że nie zrobisz mi krzywdy?! – powiedziałam, lekko podenerwowana i suchość w moim gardle ponownie dała mi się we znaki. Przełknęłam głośno ślinę i wykrzywiłam przy tym twarz, gdyż ból nie należał do najlżejszych.
- Ej, coś Ci dolega? – zapytał mnie Louis, wyraźnie zaniepokojony. Co go to w ogóle obchodziło? 
- Nie – charknęłam z trudem.
- Widzę, że coś Ci jest.
- Nic mi nie jest! – wrzasnęłam, chwytając się za włosy i niemal je sobie wyrywając. 
- Lily, uspokój się. Ja Ci wszystko wytłumaczę… 
- Co mi wytłumaczysz?! Kim ja do cholery jestem?! 
- Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie… Lecz jeszcze nie teraz… - powiedziawszy to, Louis z szybkością wampira znalazł się przede mną, a ja drugi raz od przyjazdu do miasta śmierci, straciłam przytomności.

***

- Lily? – czyiś głos wyrwał mnie z ciemności. Z trudem otworzyłam oczy, a nad sobą ujrzałam zmartwioną Avę. – Dzięki Bogu! Obudziłaś się!
- Co… mi się stało? – zapytałam zdezorientowana, podnosząc się lekko do góry. Byłam w swoim pokoju akademickim… i nic nie pamiętałam, co do cholery się działo… Dlaczego tak bardzo znów bolał mnie kark, dlaczego czułam się tak zmęczona… Miałam kompletną pustkę, gdy chciałam sobie przypomnieć o czymkolwiek co mogło się wczoraj wydarzyć. 
- Lunatykowałaś, Lily, nie pamiętasz? – Ava spojrzała na mnie z zainteresowaniem.
- Ja i lunatykowanie? To niemożliwe – pokręciłam głową i poczułam promieniujący ból wzdłuż mojej szyi. Syknęłam cicho, rozmasowując prawą dłonią swój kark. 
- Jednak. Jesteś tym dziwakiem, chodzącym we śnie – parsknęła śmiechem Ava. – Tak na serio, to widział Cię jeden z uczniów. Gdy chciał Cię zaprowadzić z powrotem do pokoju, szarpałaś się z nim i spadłaś ze schodów. Ot co i cała historia. 
- Nie brzmi wesoło – stwierdziłam.
- Właśnie jest odwrotnie. Jest strasznie zabawna, gdy wyobrażam sobie Ciebie, spadającą ze schodów – tym razem zaśmiałam się razem z nią.
- Kilkanaście minut była tutaj Shalley i kazała Ci zostać w pokoju cały dzień. 
- No coś ty, idę na lekcje – odparłam.
- Dziewczyno, sama dyrektorka każe Ci siedzieć na tym dupsku w pokoju, a ty jeszcze chcesz iść na lekcje? Na serio jesteś pokręcona.
- Bo przyjechałam się tutaj uczyć, Ava.
- Będziesz miała tutaj tej nauki po uszy. Póki co odpoczywaj, a ja spadam na fizykę kwantową. Boże, ten ktoś kto wymyślił ten przedmiot musiał być kompletnym idiotą.
- Fizyka kwantowa to prosta sprawa – wzruszyłam ramionami, na co Ava spojrzała się na mnie z szeroko otwartymi oczyma. 
- Cholera, z kim ja się zadaje – pokręciła głową z cichym śmiechem, zabierając swoją torbę z łóżka. – Gdyby coś Cię bolało, masz się zgłosić do Shalley i da Ci coś. Przy okazji chce z Tobą porozmawiać.
- Ze mną?
- Ponoć to coś ważnego. Dobra, idę bo się spóźnię, trzymaj się! – pomachała mi i wybiegła z pokoju, trzaskając za sobą drzwiami. 
Świetnie, czekał mnie kolejny samotny dzień w czterech ścianach. O tym właśnie marzyłam. 

***
- Jak się czujesz, Lily? Wszystko z Tobą w porządku? – spytała mnie troskliwie Shalley, gdy zaszłam do niej koło południa do gabinetu. Byłam strasznie znudzona siedzeniem w pokoju i patrzenie na to, jak studenci spędzają ze sobą czas. Czułam się jak wyrzutek bo zdaniu sobie sprawy, że jeszcze z nimi prócz Avy i Louis’a, się nie zaprzyjaźniłam. Zazwyczaj byłam osobą towarzyszką i wszędzie było mnie pełno. To się niestety zmieniło po przyjeździe tutaj. Byłam tu niecałe dwa dni, a Miasta Śmierci już nienawidziłam. 
- Trochę lepiej. Właśnie szłam na kawę by trochę odetchnąć od akademika – powiedziałam, na co Shalley dziwnie zbladła.
- Byłoby lepiej gdybyś została tutaj, możesz jeszcze zemdleć lub zasłabnąć. 
- Nie, nic mi nie będzie, ale dziękuję za troskę – uśmiechnęłam się lekko i wyszłam z jej gabinetu, kierując się do kawiarni. Na zewnątrz wszyscy się śmiali, rozmawiali, a mięśniacy ze starszego rocznika bez koszulek rzucali piłką do rugby i popisywali się przed typowymi pustymi laskami z uczelni. Wywróciłam oczami na ten widok i dokładnie oglądając drogę, by potem bez problemów wrócić do akademika. 

W DeathGroov panował spokój. Przy stolikach siedziało kilka osób, w tym prawie sami dorośli i popijali poranną kawę i jedząc specjalność dnia kawiarni : Tiramisu. Przy ladzie stała dobrze znana mi osoba i wycierała filiżanki białą ściereczką. Ta osoba chyba zauważyła, że się na nią patrzę i na mój widok uśmiechnęła się szeroko.

- Lily! – Louis pomachał mi wesoło i wyszedł zza lady. Znowu miał na sobie biały fartuch poplamiony kawą. – Jak się czujesz? – zapytał mnie już trochę ciszej.
- Skąd wiesz, czy w ogóle coś mi było? – odpowiedziałam pytaniem, śmiejąc się przy tym.
- Ava już chwaliła się, że spadłaś ze schodów i straciłaś przytomność. 
- No tak… Nic nowego – jęknęłam, po czym dodałam. – Ale czuję się dobrze. 
- Chcesz kawę? – pokiwałam głową i siadłam przy ladzie na obrotowym krześle. Gdy chciałam wyciągnąć pieniądze ze swojej torby, Louis pokręcił głową. – Na koszt firmy, chyba szef nie wyleje mnie na zbity pysk, że dałem kawę nowej mieszkance miasta za free – Louis uśmiechnął się i wziął się do pracy. – A teraz… opowiedz mi o sobie, Lily.
- O czym mam mówić? 
- Po co przyjechałaś do miasta śmierci? Sama nazwa odstrasza – Louis udał, że się wzdryga.
- Wiesz, miałam trafić do małego miasteczka w Philadelphii. Wprowadzano mnie w błąd – powiedziałam.
- Niezupełnie. Miasto Śmierci to jest małe miasteczko w Philadelphii – Louis spojrzał na mnie rozbawiony, gdy automat nalewał gorącą wodę do ogromnego kubka, a następnie kawę, co szło bardzo powoli. 
- Aha, dobrze wiedzieć – uśmiechnęłam się głupkowato i lekko zarumieniłam. 
- To nie LA, prawda?
- Skąd wiesz, że jestem z LA? – zapytałam zdziwiona.
- Jesteś tematem Tabu w mieście, nie trudno nie wiedzieć – Louis puścił mi oczko.
- Znowu to robisz – uśmiechnęłam się lekko.
- Co? – udawał niewiniątko.
- Flirtujesz. 
- Ja nie flirtuję, lecę na żywioł – zaśmiał się krótko i postawił przede mną kawę. – Mam nadzieję, że trafiłem w gust. 
- Latee z mlekiem? – zapytałam go, po spróbowaniu kawy. Louis kiwnął głową. – Moja ulubiona.
- To teraz wiem, co Ci zawsze serwować – jego uśmiech się powiększył i hipnotyzował jeszcze bardziej. – Opowiadaj dalej, Anderson. 
- Coś ty dzisiaj taki ciekawski, co?
- Chcę poznać jak najbliżej nową. Może nawet wyciągnę ją na kawę wieczorem, wiesz? Całkiem miła dziewczyna z tej Lily, może ją znasz? - naigrywał się ze mną Louis, śmiejąc się przy tym cicho.
- A co z Shalley? 
- Spokojnie, poradzę sobie z nią - zapewnił mnie. – Jestem jej ulubieńcem, ale nie chce się do tego przyznać, to byłby dla niej cios. 
To dlaczego kobieta mówiła mi, że Louis jest niebezpieczny? 
- W porządku. Ta Lily musi naprawdę Cię lubić, aby po jednym dniu znajomości iść z Tobą na kawę.
- Mam przyjechać o siódmej? – pokiwałam głową. – Nie ma sprawy. Może nawet poznam Cię z moimi chłopakami. 
- Z kim? – zapytałam, na co się zaśmiał.
- Też tutaj pracują, ale zaczynają dopiero za dwie godziny. Na pewno Cię polubią.
- Oby, inaczej mam się tutaj nie pokazywać czy coś w stylu, tak?
- Tak jakby – zaśmiał się. – Nie, żartuję, my jesteśmy bardzo przyjaznymi obywatelami miasta, którzy przestrzegają zasad… No dobra, może ich mniejszość, ale przynajmniej nie dostajemy mandatów za publiczne obnażanie się.
- Dobrze wiedzieć – zaśmiałam się głośno i kątem oka zauważyłam jak do DeathGroov wchodzi niska gotka. – Chyba czas na mnie.
- Dlaczego?
- Ava tu idzie, a kazała zostać mi w łóżku.
- Gniew Avy jest zajebisty, muszę to zobaczyć – Louis wyszedł zza lady i usiadł obok mnie na krześle, gdyż było ono dwuosobowe. Jego bliskość trochę mnie skrępowała, lecz jak posłał mi ciepły uśmiech uspokoiłam się odrobinę i rozluźniłam.
- Lily Anderson, czy moje prośby nie dotarły do Ciebie? – zapytała mnie, udając wzburzoną. Ava dzisiaj postawiła na ultra gotycki strój : czarną, długą i obcisłą suknię do ziemi, ciężkie buty i masę biżuterii na rękach w uszach, a na szyi miała obrożę z ćwiekami. Jej makijaż był strasznie mocny, co dodatkowo podkreśliła czarną kredką, sztucznymi rzęsami i krwistą szminką, a na jej głowie panowało istne siano, wymieszane z kolorowymi pasemkami. Jednym słowem, pasowała do tego miasta w stu procentach.
- Chciałam się przewietrzyć i tyle. Czułam się na tyle dobrze, aby dojść do kawiarni, która jest pięć minut drogi od akademika, Ava – powiedziałam, wzdychając i wzięłam duży łyk kawy. Gorący płyn niemal od razu rozgrzał moje struny głosowe. 
- Tak i przy okazji załapać się południowe flirtowanie z Tomlinsonem, tak? – tu spojrzała się gniewnie na Louisa. – Lou, słoneczko, mówiłam Ci, że od moich przyjaciółek wara. 
- Nie mogłem się powstrzymać – odparł, puszczając mi dyskretnie oczko. Zarumieniłam się lekko i popatrzyłam z powrotem na Avę. 
- Jeśli ją skrzywdzisz, to zobaczysz, że po Twoim pięknym uśmieszku nawet śladu nie będzie, a swojego małego przyjaciela nawet już nie zauważysz – zagroziła mu, a na wzmiankę o przyjacielu zaśmiałam się.
- Zrozumiałem, mamo. Spróbuję trzymać ręce przy sobie – powiedział tajemniczo. – A teraz skończ pieprzyć i siadaj, zaraz zrobię Ci kawę.  







******************************
 
 
A jednak mi się udało, jej! :D Znalazłam trochę czasu i od razu wstawiam tu rozdział :D Ale na pewno następny będzie po tym, jak wrócę z kolonii :D Będziecie zmuszeni poczekać troszeczkę, póki co macie rozdział 3 na otuchę :D
 
 
 
11 komentarzy
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Nowy rozdział!! :* <3
 
Komentujcie <3
 
 
K.